Wywiad dla zina „DIY or DIE” (2016)
Zina w formie pliku PDF można bezpłatnie zamówić pisząc prywatną wiadomość na fanpage: https://www.facebook.com/diyordiezine
Wywiad z Andrzejem „Zmorą” Rdułtowskim, liderem zespołu Dr. Hackenbush. Pytania zadawał telefonicznie w lutym 2016, a potem całość spisywał, Nikodem.
– Zacznijmy banalnie, od samego początku. Co właściwie skłoniło Cię do zajęcia się muzyką i co przekonało Cię, że można grać inaczej niż Czerwone Gitary lub Niebiesko-Czarni? Dobrze wydaje mi się, że w latach 60 i 70 śledziłeś dokonania nie tylko zagranicznych artystów ale też rodzimych, drugoobiegowych zespołów takich jak Klan?
Tak, znałem te zespoły. Zanim pojawił się rock, słuchałem Presleya i innych wykonawców rozrywkowych, których słuchali dorośli. Pamiętaj, że wtedy nie było jednak zespołów stricte młodzieżowych… No może Presley był trochę taki młodzieżowy ale wtedy jeszcze mało popularny w Europie. Później ci, którzy byli w Polsce znani, to Beatlesi. Potem oczywiście pojawiły się polskie zespoły – przykładowo Czerwone Gitary, które zresztą do dziś lubię i bardzo sobie cenię – jako odpowiedź na Beatlesów. Natomiast to w dalszym ciągu nie było coś, co mnie skłaniało żeby zająć się muzyką. Dawało mi to tylko przyjemność słuchania, obcowania z muzyką czy to z radia czy z płyt. Tym żeby grać zainteresowałem się w momencie kiedy usłyszałem Hendrixa. To właśnie był przełom. Mój pierwszy zespół to było klasyczne trio, coś na wzór Hendrixa, Cream… Gitara, bass, perkusja, wokal – instrumentalista. Jak już zacząłem grać i miałem swój pierwszy skład, to w dalszym ciągu byłem ciekaw innych zespołów. Wtedy, w latach 60, po Beatlesach pojawili się Rolling Stonesi i inni wykonawcy… The Animals byli bardzo popularni przez ich wielki przebój. Cały czas oczywiście szukałem też niszowych wykonawców, wyłapywałem ich. Było z tym trochę trudniej w naszych warunkach ale na szczęście starsi koledzy, którzy mieli większe możliwości z racji posiadanej wiedzy i materiałów, dostarczali nam ich. Może nie tyle oni dostarczali, co ja od nich wyciągałem. To jest moja odpowiedź na Twoje pytanie co mnie skłoniło do grania – to był Hendrix!
– Jako że rozmawiamy na potrzeby zina zajmującego się przede wszystkim muzyką punk rockową, powiedz jak się ten punk pojawił u Ciebie, czy lubiłeś czy raczej Cię to zjawisko ominęło.
Mnie to ominęło, ponieważ już po uszy tkwiłem w hard rocku. Punk też jest muzyką rockową ale był to nowy nurt, który dotyczył rówieśników tego czasu. Mam tu na myśli punk europejski, bo ten amerykański przez jakiś czas nie docierał do naszego kraju. Podobało mi się w punku to, że pojawił się w momencie kiedy rynek muzyczny był wręcz przeładowany muzyką zbyt ambitną, dobrą muzyką ale tak zwaną ambitną. To nie był już taki prosty rock od serca, tylko muzyka z palców, rock dla elit. To był jazz rock, różne muzyczne asocjacje stylowe, symphonic rock i tak dalej. W każdym razie kiedy punk zaczął być już na dobre pokazywany w mediach, to w moim odczuciu tchnęło nadzieją, że wraca rock nie techniczny ale klimatyczny. Aczkolwiek Hendrix to też nie była prosta muzyka… to znaczy muzyka była prosta ale gra wirtuozerska. Zupełnie inna bajka. Te zespoły, o których mówię, starały się raczej grać dobrze technicznie niż robić nastrój wrzawy. A punk rock w to wtargnął takim właśnie przeciwieństwem. Zresztą było to oficjalnie powiedziane, że punk stanął w opozycji do tych wszystkich wirtuozów muzycznych i był właśnie nadzieją na powrót do korzeni. Stąd moja sympatia do punka mimo tego, że wtedy już byłem na etapie trochę innej muzyki: rockowej, gitarowej ale innej. Były to czasy fascynacji Thin Lizzy. Wiem, że nijak się to miało do punka, ale kibicowałem mu szczerze. Pamiętam, że śmiałem się w twarz moim kolegom DJ-om, bo byli opanowani przez disco, przez muzykę Yes, Genesis, King Crimson (nie ten początek Crimsona, który był mocno balladowy, ale ten już bardziej zakręcony, performerski), Barry’ego White’a, te klimaty… Śmiałem się, że długo z tym nie pożyją, bo nie będą mieli dla kogo puszczać takiej muzyki.
– Trójmiasto było jednym z pierwszych ośrodków, w których zaczął się punk rock w Polsce. Czy śledziłeś poczynania Deadlocka albo późniejszych zespołów takich jak PKS, DDT czy Konwent A?
Znam te zespoły. Nie wszystkie znałem z repertuaru, ale za to bardzo wcześnie, chyba z początkiem lat 80, mieliśmy kontakt z Deadlockiem. Poza tym mieliśmy młodszych kolegów, którzy działali w tym ruchu. Jeździli z nami, pomagali nam sprzęt nosić, udzielali się towarzysko u nas. Natomiast stylowo trzymali się swojego kierunku ale to w ogóle nie kolidowało. Krótko mówiąc, punk dla mnie byłby niejako muzycznym cofnięciem się na siłę, więc nie byłem tym zainteresowany z racji swych przekonań.
– Ale w sumie w repertuarze cenzuralnego Dr. Hackenbusha były utwory ocierające się o punkową czy nowofalową stylistykę.
Tak, nie graliśmy klasycznego hard rocka jak, powiedzmy, Nazareth. Było to inne brzmienie, zbliżone ale jednak inne. Taką miałem wówczas wizję, tak to czułem. Trzymałem się nurtu hard rockowego ale oczywiście wszystkie nowinki, które się pojawiały, też mnie interesowały. Nie chciałem się w stu procentach identyfikować z żadnym z tych nowych nurtów ze względu na przekonanie, że jestem muzykiem rockowym, hard rockowym.
– Twoja działalność muzyczna nie zaczęła się od Dr. Hackenbusha…
Pierwszy zespół to było kompletnie co innego, z tymi ludźmi potem nie grałem, to było trio. Kolejne składy już były poszerzone, nawet w pewnym momencie grał z nami pianista. Oczywiście, wiadomo, graliśmy covery. Dopiero w którymś kolejnym składzie zacząłem w ogóle grać coś swojego ale jednak z przewagą muzyki obcej, cudzej.
– Dr. Hackenbush jako zespół rockowy z „grzecznymi” tekstami ma swoje początki w cover bandzie Thin Lizzy?
Jeśli chodzi o przypisanie nazwy, to tak, ale już się trochę turlałem z tymi zespołami, z tymi składami… Nawet nie pamiętam czy były wcześniej jakieś nazwy. A wtedy ustaliliśmy sobie nazwę i można powiedzieć, że oficjalnie Hackenbush zaczął się w momencie kiedy ona się pojawiła.
– Nawet zachowało się nagranie koncertowe z tego okresu, występ z Klubu Garnizonowego Marynarki Wojennej w Gdyni.
Fatalne nagranie. Jest rejestracja; słychać że gramy, nawet słychać że dobrze gramy, ale dźwięk… Przyjemności w słuchaniu tego nie ma niestety żadnej.
– Jest też osławione nagranie z tego samego okresu, tym razem z bluzgami, które ukazało się na kasecie pt. „Czarna ziemnia”. Zdarzały się Wam wtedy występy publiczne z repertuarem niecenzuralnym?
To nie jest w pełnym składzie tego Hackenbusha, który grał covery Thin Lizzy. To taka asocjacja muzyków. To była prywatka sylwestrowa 1979-80, czyli koncert dla małej ilości osób. Po prostu imprezowaliśmy, graliśmy i nagrywaliśmy to. Wystąpili tam koledzy-muzycy, którzy z nami pogrywali, bo w sumie tylko Kox (Waldemar Księżarczyk, jeden z basistów Dr. Hackenbusha i połowa duetu Fred Standart and William Kox – Nikodem), ja i jeszcze jeden gitarzysta byliśmy ze składu Hackenbusha. Drugi gitarzysta to kolega tego pierwszego, zresztą bardzo dobry bluesowy muzyk, fajnie grający. No i trochę towarzystwa. Tak sobie balowaliśmy i z tego powstał materiał bez żadnego planu na wydawnictwo. Nikt wtedy nie myślał, że to będzie wydane.
– Nagranie ukazało się ładnych kilka lat później.
Bardzo ładnych kilka lat później – całą dekadę. Więcej niż dekadę, co ja mówię! To już naprawdę z głębokiego archiwum było wyciągnięte.
– Właśnie. Zawsze podkreślałeś, że coverowo-wulgarna twórczość była zabawą i nie powstawała z myślą o publikacji dla szerszego grona odbiorców. Jednak wypłynęła na światło dzienne i w latach 90 została wydana na kasetach przez firmę Fala, począwszy od popularnej dwuczęściowej „koncertówki” (partyzancka sesja nagraniowa z wsamplowaną wrzawą publiczności) zawierającej takie hity jak „Mięgwa”, „Boli mnie cewa” i „Kosa”. Kasety opisano zniekształconą nazwą Dr. Huckenbush, która przyjęła się jako identyfikator wulgarnej części Twojej twórczości, w kontraście do cenzuralnego Dr. Hackenbusha. Ale był jeszcze inny materiał demo (m. in. z kawałkiem o gównie wżerającym się w cegłę), który zaginął i właściwie nikt go nie zna choć na forum internetowym Doktora kilka osób o nim pisało. Gdzie wcięło te nagrania?
To nie było demo tylko gotowe nagrania: część materiału dwukasetowego plus inne rzeczy. Można powiedzieć taka taśma-matka, która zaginęła. Ale pierwszy materiał, który się ukazał, to była ta właśnie koncertówka dwukasetowa. Powstała zresztą nie z naszej inicjatywy, ponieważ było to już zebrane wcześniej przez ludzi. Wydawnictwo skontaktowało się ze mną już po fakcie. Z chwilą kiedy już mieliśmy kontakt, to w latach 90 ukazały się trzy materiały: „Nienormalny”, „Live 95” i „Return”, które nagraliśmy już dla wydawnictwa. Nie musieliśmy się specjalnie zmuszać, bo mieliśmy na to ochotę, ale już wiedzieliśmy, że materiał będzie wydany.
– W odróżnieniu od wulgarnej twórczości, ta cenzuralna jest dobrze udokumentowana nagraniami radiowymi zebranymi później na albumie „Greatest hits”. Czy to prawda, że pierwsze autorskie nagrania Dr. Hackenbusha powstały ponieważ nie było pozwolenia na rejestrację coverów (zgodnie z informacją z artykułu Jarka Szubrychta „Dwóch Doktorów H” z „Machiny” (2002)?
Nie, nie. Był oczywiście taki wymóg żeby nagrać własne piosenki. Skład coverowy rozpadł się na kilka dni przed sesją nagraniową, więc naprędce pozbieraliśmy muzyków. Napisałem dwa autorskie utwory na potrzeby tej sesji. To były piosenki „Mój pociąg ostatni” i „Długie szare dni”, które powstały wręcz na kolanie, chyba na trzy dni przed sesją. Tak naprawdę miały pojawić się w ogóle inne nagrania, też autorskie, które były ograne z tamtym składem. Nie mogłem tak powiedzieć, że nie nagraliśmy coverów, bo taki był wymóg. Nie mieliśmy zamiaru coverów nagrywać, bo po co?
– Po Dr. Hackenbushu, oprócz sesji radiowych, został recital z Telewizji Gdańsk, który – jak kilka innych nagrań – jest nie wiadomo gdzie… Z tego co pamiętam, ktoś z dawnego forum Dt. Hackenbusha pisał do Telewizji Gdańsk z prośbą o udostępnienie materiału. Odpisali, że mają to ale mogą udostępnić jedynie odpłatnie.
No proszę, nie wiedziałem o tym. Tak, był taki 25-minutowy występ zarejestrowany na dwie albo trzy kamery naraz. Niezbyt byłem zadowolony z tego, co tam się dzieje, ponieważ oni chcieli to zrobić jak najtaniej. Reżyser więc miksował to na żywca, podczas naszego występu. Oczywiście muzyka to był playback ale obraz był prawdziwy, live. W trakcie rejestracji odbywało się miksowane i od razu zgrywanie na „matkę”. Raz w życiu zobaczyłem ten materiał, chyba właśnie w Telewizji Gdańsk, i tyle z tym miałem do czynienia. To było gdzieś w okresie 81-84, nie pamiętam w którym roku, może 82, może 83.
– A widzisz, zawsze byłem przekonany, że wtedy zagraliście na żywo.
No nie, na żywo w ogóle się nie dało, bo – tak jak wcześniej wspomniałem – telewizja nie chciała ponosić dużych kosztów. Jak jest na żywo, to robi się poprawki i tak dalej, a tam nie było poprawek. Była za to jazda na żywca, puszczony playback, kręcenie i miksowanie podczas kręcenia, no i dziękuję. Producent z telewizji przyszedł i on decydował.
– W telewizji pojawiliście się też jako zespół akompaniujący… Andrzejowi Rybińskiemu.
Nie jako cały zespół. Giżowska kręciła tutaj film muzyczny, z Andrzejem właśnie. I to z BART-u (Bałtyckiej Agencji Artystycznej) nas tam po prostu skierowano. Właściwie było to dla nas bez żadnego znaczenia. Po prostu potrzebowali do tego filmu jakichś muzyków i ktoś w BART-cie nas skontaktował z nimi czy ich podesłał do nas, no i to była taka zabawa. Śmieję się z tego, ale to – umówmy się – nie był film muzyczny z Giżowską i z Andrzejem Rybińskim. To był ich film i to byłoby generalnie tyle na ten temat. Ciekawszym epizodem było to, że w okresie współpracy z Bałtycką Agencją Artystyczną mieliśmy zagrać jako support z Boomtown Rats w Hali Sportowej w Oliwie. Oczywiście byliśmy bardzo najarani jako, wiadomo, zespół z nadziejami w tym czasie. No i, wyobraź sobie, Boomtown Rats nagle się rozwiązało. Już nie pamiętam dokładnie ale potem, albo może i wcześniej, chcieli nas też doczepić do brytyjskiego zespołu punk rockowego UK Subs. Nie pamiętam co się z UK Subs wydarzyło ale też nie poszło. Tak, że nasze występy fajnie się zapowiadały ale nic z tego nie wychodziło.
– I skończyło się to rozwiązaniem zespołu?
Pewna „klasyka” się odbyła, to znaczy BART był na początku bardzo zadowolony ze współpracy z nami, adorowali nas, nadskakiwali. Może nie nadskakiwali ale wiesz, było tak miło i fajnie. My już pewną popularność zdobyliśmy bez ich udziału, więc podpisując z nami umowę nie musieli nikogo wypromować na rynku. Z pewnymi osobami do dziś jesteśmy w dobrych stosunkach ale wiesz, to był impresariat, oni coś tam mieli robić. My z kolei mieliśmy problem z menadżerem, trudno było dobrać odpowiednią osobę. Nam się trafiały niestety osoby, które chyba bardziej chciały być menadżerami niż były nimi w rzeczywistości. I tak powoli, z dnia na dzień ta euforia w BART-cie gasła, ponieważ mieliśmy kiepską organizację jako zespół. Oni sami nic nie chcieli robić. Oczekiwali sukcesów krótko mówiąc, dając tylko tyle ile chcieli: transport przykładowo. A organizacją koncertów, tym wszystkim my się mieliśmy zajmować, a właściwie menadżer. BART nigdy nie wystąpił z inicjatywą żeby wydać naszą płytę. To wszystko było do dupy: i oni, i niestety te osoby, które próbowały się nami zajmować. Więc wiadomo, że z czasem następowała degrengolada. Powiem szczerze, że jeszcze miałem nadzieję coś zmienić, może w składzie, bo dwóch muzyków wycofało się z grania, więc w pewnym momencie w składzie powstała dziura. Krótko mówiąc, nieuchronnie zbliżała się jedna wielka katastrofa. I powiem szczerze, że chyba miałem już tego wszystkiego dość i się po prostu na ten cały system obraziłem. Wydawało mi się, że ze swej strony staram się i nie rezygnuję, ale ze wszystkich stron jakby, kurwa, mur był. Poddałem się, rozwiązałem skład, zawiesiłem granie i zrobiłem sobie przerwę do końca lat 80. Podjąłem wtedy współpracę z Teatrem Ekspresji Wojciecha Misiury. Od 1985 do 1989, czyli do końca współpracy z Teatrem, miałem konkretną przerwę w graniu i w tym czasie zacząłem organizować studio nagrań. Sukcesywnie dokupowałem sprzęt, coś zdobywałem. Było ciężko, wiele z tych rzeczy musiałem sprowadzać z zagranicy. W 1988 miałem już mikser, magnetofon ośmiotrackowy, trochę sprzętu, klawisze… Wiadomo było, że w takiej konfiguracji sprzętowej samemu na klawiszach można było więcej zdziałać niż z gitarami. No i podjąłem współpracę z nimi a zaraz po nich zabrałem się za płytę „Zmora”. Wtedy jeszcze nie chciało mi się wracać na scenę. Te doświadczenia tak mi zryły glacę, że chociaż nie zraziło mnie to do tworzenia muzyki to do współpracy z ludźmi, którzy przy tym pracują, już tak.
– Jako realizator nagrań w swoim studio miałeś na koncie album Bielizny, ale też takie ciekawostki jak zespół techno pod nazwą Wieloryb. Było to wyzwaniem nagrywać tak różne rzeczy?
Nie. Wiesz, dzieci też nagrywałem, bardzo dużo zespołów dziecięcych. Oprócz tego zespół muzyki chrześcijańskiej, chyba dwa ich materiały realizowałem. Oczywiście oni wiedzieli kim ja jestem, wiedzieli czego dokonałem, znali cały mój repertuar ale to im nie przeszkadzało po prostu. Muzyka jest muzyką. Poza tym wykonawcy wiedzą czego chcą, podpowiadają. Wspomniałeś jeszcze o Bieliźnie. To była bardzo dobra płyta, która się chyba nigdy nie ukazała, to był świetny materiał.
– Chodzi o album „Tag”, który ukazał się bodajże tylko na kasecie.
Tam był chyba jakiś utwór o borsuku… nie pamiętam dobrze ale to był dobry materiał. Mietek Pawlak (w rzeczywistości Piotr Pawlak – Nikodem) zagrał w nim na gitarze i zaraz potem wylądował u Tymona w Kurach. To był bardzo fajny album i jeśli, jak twierdzisz, ukazał się, to bardzo dobrze ale chyba jednak za późno. Janiszewski mówił mi, że materiał leżał latami i się nie ukazywał. Prywatnie uważam, że to był jeden z lepszych ich albumów jeśli chodzi o kompozycje.
– Jak już mówiłeś, w połowie lat 90 nagrałeś z Koxem trzy materiały przypominające twórczość niecenzuralną Huckenbusha.
Najpierw ukazał się „Nienormalny”, który przypominał raczej tylko klimatem poprzednią twórczość, potem „Live 95”, tak naprawdę nagrany jako pierwszy (obie kasety zawierały prawie wyłącznie premierowe przeróbki zachodnich standardów – Nikodem). No i „Return”: jak sama nazwa wskazuje, to była chęć przypomnienia niektórych utworów ze składanki. Mieliśmy świadomość, że taśmy-matki już nie mamy i że ten materiał krąży w wątpliwej jakości, więc „Mięgwę” i sporo innych utworów z koncertówki powtórzyliśmy studyjnie. Mieliśmy zamiar nagrać następny autorski materiał z Koxem w drugiej połowie lat 90 ale on zaginął, po prostu przestał się odzywać na wiele lat. W związku z tym te rzeczy, które zdążyliśmy razem skomponować, odłożyłem ad acta. Nie ruszałem tego w ogóle i zabrałem się za nowe utwory. Mam na myśli płytę „Jabole” (wydana w 2005 – Nikodem), więc nietrudno zauważyć jak długo czekałem z wydaniem nowego materiału.
– Podejmowałeś jakieś starania w celu wydania na CD lub udostępnienia fanom w inny sposób studyjnych materiałów Huckenbusha w porządnej jakości?
Był taki moment… Nie pamiętam jak nazywała się ta firma wydawnicza z Warszawy (chodzi o Sonic Records – Nikodem). Prowadziłem z nimi rozmowy na temat wydania materiału na kompaktach w formie kompilacji, składanki. Jednak po jakimś czasie rozmów zapadła decyzja, że nic z tego nie będzie, bo nikt płyty nie kupi. Dosłownie taką odpowiedź dostałem. Wydawnictwo kierowało się tylko takimi motywami. To było w latach 90, w każdym razie jeszcze wtedy nie obowiązywał przepis, że nie można robić zmian w tekstach bez zgody autora. Muszę powiedzieć, że te materiały, gdyby były wydane na kompaktach, to miałyby trwalszą wartość, ponieważ z dobrej jakości nagraniami łatwiej dotrzeć do szerszego grona odbiorców.
– A nie myślałeś o publikacji tego za pośrednictwem Internetu?
Nie, internetowo nie mogę. Skoro mam związki z Solitonem, z wydawnictwem, to nie mogę takich numerów odwalać sam, tym bardziej że Soliton cały czas zabiega o to żeby jednak materiał wydać. Nie jest to temat zamknięty, cały czas się staramy, co jakiś czas Soliton odzywa się do instytucji, które mogą coś w tej sprawie. W Internecie są te nagrania. I tak „Czarna ziemnia” ukazała się na zasadzie klubowej, materiał nigdy nie poszedłby do sklepu. „Czarna ziemnia” jest tylko i wyłącznie dla, nazwijmy ich, klubowiczów: dla tych, którzy przychodzą na koncert nas posłuchać. To już i tak wiele ze strony wydawnictwa.
– Koncertową działalność wznowiłeś w 2009 roku. Jak wyglądał dobór składu i czy od początku było oczywiste, że będą z Tobą grać Jacek Jankowski na bassie i Olek Szmidt na bębnach? W końcu inni byli muzycy Hackenbusha też bywają nadal aktywni, chociażby Jacek „Loze” Niestryjewski.
Nie, nie chciałem wracać do starego składu. Powróciłem do gitary, wiec już ten wakat zająłem niejako dla siebie. Myślałem też o innym repertuarze. Od „Jaboli” poprzez „Betomana” zrobiłem woltę od coverów. Oczywiście na koncertach gramy te utwory ale już w obecnym składzie powstał materiał „Córka generała”, który nie ma nic wspólnego z coverami. Dlaczego Jacek Jankowski i Olek? To są moi koledzy, zaproponowałem im współpracę i zgodzili się z wielką ochotą. Nie żałuję tego – jest dobrze, jest akurat tak jak być powinno. Poza tym miałem taką cichą ochotę powrócić w ogóle do pierwszego składu, w którym zacząłem grać, czyli trio. Nieprzeładowany aranż, muzyka gdzie każdy może coś zagrać bez lansowania się wirtuozerią, tylko nastawić się na przekaz energii. Tak to widziałem, z takim a nie innym repertuarem. Musisz też wiedzieć, że z tych starych składów nie wszyscy muzycy chętnie chcieli uczestniczyć w coverach, które z Koxem tworzyłem. Wręcz miałem takich opozycjonistów, którym się to nie podobało i nie chcieli tego słuchać. Mam na myśli między innymi perkusistę Huzarskiego. To nie jest takie hop siup. Był skład oficjalny i drugi projekt, który w pewnej części nie był w ogóle akceptowany. Zresztą ten projekt oryginalnie nazywany Fred Standart and William Kox to był duet. Owszem, zapraszaliśmy innych muzyków ale nie wszyscy dawali się zaprosić, ponieważ, że tak powiem, brzydzili się brać w tym udział.
– Jeśli to drażliwy temat, to nie musisz odpowiadać ale nie mogę nie zapytać o Koxa: czy był uprzedzony o wznowieniu działalności koncertowej i co on na to? W końcu śpiewasz, co prawda w mniejszości, utwory kojarzone z nim, jak „Jebał cię pies” i „Derma”.
To jest tak… Po pierwsze, wcale nie musiałem Koxa uprzedzać, bo on już od dawna w Hackenbushu nie grał. Początkowo mieszaliśmy materiały, to nie była reaktywacja duetu. W związku z tym, że on wykonał ucieczkę, to ja już od „Jaboli” działałem sam. Była to Koxa suwerenna decyzja. Oczywiście zjawił się po 10 latach, nie, czekaj, dłużej… Pojawił się jakiś czas po pierwszych koncertach. Cóż, ludzie mają różne errory. Jak sam powiedziałeś, w mniejszości wykonuję jego teksty, nie utwory, bo opatrzone są, jak wiesz, już moimi aranżacjami. Powiem Ci, że niedawno byłem zaproszony (było mi bardzo miło z tego powodu) na uroczystość z pompą, na której zespół grał covery Huckenbusha i absolutnie nie miałem do nich pretensji, że oni to robią. To jest moja odpowiedź na Twoje pytanie: utwory są po to żeby je grać, prawda?
– Setlista Dr. Hackenbusha to temat-rzeka. Przewinęło się przez nią trochę utworów ale z czasem zestaw prezentowany live stał się stały, co jednak nie wszystkim fanom się podoba. Cenzuralne „rodzynki” też już właściwie nie są grywane. W jakim kierunku to się dalej koncertowo rozwinie?
Chciałbym żeby się to się właśnie koncertowo rozwinęło, ponieważ szykujemy nowy materiał, cenzuralny. Na pewno będziemy chcieli jakąś świeżynkę na żywo pokazywać. Zgadza się to, co powiedziałeś; ponieważ mamy ograniczoną kondycję, nie możemy grać przecież całą noc. Nie każdemu też zawsze odpowiada ta setlista. Często układam ją pod okoliczność i miejsce, w którym gramy. Często też musimy zredukować repertuar, w związku z tym żeby zagrać więcej coverów rezygnuję przykładowo z „Mój pociąg ostatni”. Poza tym to nie jest takie proste zachować ten sam poziom energii na koncercie żeby nie robić „siodełek”; rozgrzać ludzi i żeby nie oziębło w trakcie. Okazuje się nagle, że część utworów jest właściwie w tych samych tempach, można powiedzieć, że perkusja gra to samo i zaczyna się problem. Przede wszystkim przez kilka lat obserwowaliśmy jaka jest reakcja, na niektóre utwory była słaba. Pamiętam „New York City, New York City” – przez kilka kolejnych koncertów w różnych miejscach słyszeliśmy pretensje o ten utwór. W końcu zaczęliśmy to grać ale widzieliśmy, że było tak sobie, i jak przestaliśmy to już nikt się o to nie prosił. Setlista była testowana na żywca dosłownie, było badane empirycznie co tak naprawdę musimy grać. Przykładowo „Mięgwę” musimy zagrać, „New York City” już niekoniecznie. Ostatnio w Gdańsku zagraliśmy „Pasję”, którą rzadko gramy. Co jakiś czas będą wracały te kawałki. Opracowaliśmy kiedyś „Dermę” ale też właściwie było bez szału, więc zrezygnowaliśmy z niej na rzecz innych kawałków, chociażby „Córki generała”. Koncert się mieści w jakimś czasie i przez te, powiedzmy, półtorej godziny musisz te kawałki gdzieś upchać. Inaczej można by i trzygodzinny koncert zagrać w klubie, w którym jedna strona głośników nie gra, w kiblu śmierdzi, że chce się rzygać jak idziesz się odlać i piętnaście osób przyjdzie, bo, kurwa, promocji nie było. Pewne rzeczy stają się bezsensowne.
– Opowiedz coś o nadchodzącym premierowym „grzecznym” albumie.
Z wielką ochotą chciałbym nagrać taki materiał, tak mnie naszło. Mam trochę starych piosenek, napisałem też nowe. Zresztą już od chwili kiedy nagraliśmy „Meandry” w 2011 roku (singiel, do którego powstał teledysk – Nikodem), zapowiadałem, że to jest tylko wstęp do płyty. I tak się powoli do tego zabieramy, jest to tempo chorego żółwia ale płyta powstanie na pewno. Nie będziemy czekać aż zrealizujemy całą płytę, tylko kończyć kolejne utwory i je wypuszczać. Taki to jest „nowatorski” plan. W rzeczywistości taki nie jest; przykładowo jak Beatlesi nagrywali duże płyty, to najpierw pojawiały się single, dlatego śmieję się, że nowatorski. W tej sytuacji myślę, że tak będzie najlepiej, bo jakbyśmy mieli czekać aż skończymy cały materiał, to dwa lata by pewnie było mało. Już bym miał nowe pomysły, chciałbym przearanżować utwory i znów by się zrobiły kolejne dwa lata. To byłaby płyta, która nigdy nie została ukończona.
– Nie ukrywam, że od dawna czekam właśnie na kolejną cenzuralną płytę bardziej niż na bluzgane nowości.
Bardzo mnie to cieszy, mam nadzieję, że nie jesteś jedyny. Jakoś na szczęście nikt nie ma pretensji o to, że pojawiła się „Jessie Blond” a za chwilę „Meandry”. Myślę, że wszyscy się dobrze rozumiemy.
– Czy nie o to właśnie chodziło ze wznowieniem działalności koncertowej żebyś mógł grać wszystko, na co masz ochotę, pod jednym szyldem?
Tak, dosłownie wszystko, co chcę. Nie jestem już akurat taki roztrzepany, jazz-rocka za chwilę nie będę przecież grał. Trzymam się konkretnie tego czym przesiąkłem. Ale, tak jak mówisz, gram wszystko. Teraz już nie rozdzielam: cenzuralne, niecenzuralne – dla mnie wszystkie piosenki są cenzuralne, mówią tylko o innych sprawach.
– Chyba ci, którzy słuchają Doktora nie od dziś, miewają podobnie. Na przykład ja, kiedy słucham tych wulgarnych utworów któryś raz, bardziej już zwracam uwagę na to jak są zagrane, niż na teksty.
Już do końca to tak nie rób, już tak nie analizuj, trochę wyluzuj! Może musisz wypić jak słuchasz?
– Ostatnie słowo należy do Ciebie jeśli chciałbyś coś jeszcze przekazać czytelnikom „DIY or DIE zine”.
Pozdrawiam ich przede wszystkim z nadzieją, że ten zin, jeśli im dostarcza radochy, przetrwa, będzie się rozwijał dalej i towarzyszył im przez długi czas. Właściwie to wszystko, zapraszam na koncerty! Życia ich uczył nie będę, nie jestem głosem młodzieży.